O Fatimie pisać trudno i wyjątkowo, bo to znaczy podzielić się bardzo osobistym doświadczeniem drogi pielgrzymowania. W 2015 roku, gdy mieszkałam w Lizbonie, sprawy miały się skomplikowanie, więc, nie radząc sobie z rzeczywistością i mnogością pytań o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, musiałam wyruszyć. Ci, którzy mnie trochę znają, wiedzą, że wędrówka i zmiana miejsca pozwalają mi sprostać czasami przerastającym mnie w danym momencie okolicznościom.

Ten wpis jest moim pierwszym o Fatimie, drugi możecie znaleźć tutaj.

  Książka napisana przez Marco, z którym wędrowałam do Fatimy.

KARTKI Z PAMIĘTNIKA

Każdy dzień ze szlaku przedstawiam Wam na bazie sporządzonych wtedy notatek oraz książki napisanej przez Marco Sacozzę “Sulla Via delle Stelle. Pensieri e Parole sul Cammino Portoghese.” Marco po odbyciu pielgrzymki i powrocie do Włoch opisał i opublikował swoje doświadczenia. Spotkaliśmy się drugiego dnia wędrowania. Także, chcąc nie chcąc, stałam się bohaterką jego książki.

W październiku pieszo na pielgrzymi szlak do Fatimy mało kto się wybiera, chyba że na 13-nastego każdego miesiąca ku upamiętnieniu objawień fatimskich. Jednakże mnie gonił czas i nadchodzące wybory: do Lizbony 12 października miał przylecieć mój przyszły mąż, ponieważ „musiał mi coś wyznać”. Wiedziałam, że będzie to oznaczać zawirowania życiowe i możliwy powrót do Polski. Do tego wciąż nie uporałam się z wypadkiem najbliższej mi osoby w Lizbonie, jej śpiączką i kalectwem do końca życia. Musiałam w jakiś sposób zrzucić ból i pogodzić się z nieuniknionym. Zaczęłam pakować plecak.

PRZYGOTOWANIA

Miałam już doświadczenie z podobnej samotnej wędrówki do Santiago de Compostela, więc tym razem organizacja zajęła mi zaledwie kilka dni. Karimata, sznurek, kilka par ubrań, przeciwdeszczowe nakrycie, notatnik, długopis, dokumenty, książeczka na stempelki (już wyjaśniam o co chodzi), kilka potrzebnych mi adresów, odpowiednie skarpetki, klamerki do suszenia ubrań, maść na obtarcia, nakrycie głowy, krem przeciwsłoneczny, dokumenty, śpiwór, kurtka…Biorąc pod uwagę, że na plecach dźwigamy cały dobytek, plecak musi być lekki. Mówi się o 10% masy wagi ciała.

Trzeba przed wyruszeniem, zwłaszcza takim jak moje, samotnym, zaopatrzyć się w tzw. credencial, czyli książeczkę, do której zbieramy stempelki: potwierdzenie dla noclegowani, restauracji, kawiarni, że wędrujemy. Często oznacza to zniżki i możliwość spania w schroniskach (port. pousada, wym. połzada) lub w miejscach typu „co łaska” – u strażaków czy w przykościelnej salce. W schroniskach można spać przez cały rok, ale wg mnie nie są one tak liczne jak np. na Camino Francés w Hiszpanii. Lista schronisk znajduje się tutaj. Posiadanie credencialu to też, a może przede wszystkim, kwestia bezpieczeństwa. Każdy pielgrzym dostaje numer identyfikacyjny i w razie gdyby coś się działo, może natychmiast skontaktować się z Associação dos Amigos dos Caminhos de Fátima, stowarzyszenia odpowiedzialnego za pielgrzymi szlak do Fatimy. Credencial można otrzymać drogą pocztową po dokonaniu wpłaty. Można też po prostu do nich napisać na tego maila: credenciais@caminho.com.pt Mnie mój credencial doręczono rowerem, bo akurat pan zajmujący się rozprowadzaniem książeczek, był w Lizbonie i stwierdził, że mi go podrzuci. Przy okazji dał mi kilka wskazówek co do trasy.

Inna ważna sprawa to finanse. Miałam kartkę płatniczą portugalską, więc nie wiem do końca jak się płaci polską kartą, ale wydaje mi się, że warto mieć konto w euro albo Revoluta. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę, że szlak wiedzie przez dosyć dzikie terany i lepiej mieć trochę gotówki przy sobie, bo możemy szybko nie uświadczyć bankomatu (port. multibanco, wym. multibanku). Gdy zdarzy się więc większa miejscowość dobrze wybrać jakieś pieniądze. Ile może wynieść wyprawa na Caminho do Tejo? Dla tych co mieszkają w Polsce najdroższe z pewnością są bilety do Portugalii, ale mogę Was pocieszyć, że weźmiecie ze sobą i tak tylko bagaż podręczny.  😉 Do tego życie na Caminho do Tejo dzieje się na prowincji i tak naprawdę najdroższa jest Lizbona.

CAMINHO DO TEJO 

Droga z Lizbony do Fatimy jest nazywana „Caminho do Tejo” (wym. kaminju du teżu), ponieważ w trakcie pielgrzymowania towarzyszy nam Tag. Odcinek „Caminho do Tejo” powiela się z pielgrzymim szlakiem do Santiago de Compostela, dlatego podczas trasy napotykamy oznaczenia- strzałki jedne w kolorze niebieskim (kierunek Fatima), drugie w kolorze żółtym (kierunek Santiago). Czasami jest też rysuneczek z drzewem w kolorze biało-błękitnym podkreślający, że to szlak do Fatimy. Ci, którzy z Lizbony wyruszają do Santiago de Compostela rozpoczynają pielgrzymkę w Igreja de Santiago na Alfamie, zaś tacy jak ja, którzy idą tylko do Fatimy, rozpoczynają szlak na Oriente z Parque das Nações. Z Lizbony do Fatimy do przejścia jest 141 km. Z Fatimy do Santiago 465 km.

A teraz po tym rozwlekłym słowie wstępu – Bom Caminho (wym. bom kaminju)! Bo tak będziemy się pozdrawiać w drodze.:)

Dzień 1, 05.10.2015, Lizbona – Vila Franca de Xira, 32 km

Podjeżdżam na Oriente metrem. Dzisiaj Parque das Nações zyskuje dla mnie nowe znaczenie. Dotychczas wybudowane w 1998 roku przy okazji Expo’98 nowoczesne centrum rekreacyjno-wypoczynkowe połączone z ekskluzywnymi apartamentowcami oznaczało przyjemny spacer ze znajomymi w niedzielne popołudnie, zakupy w tutejszym centrum handlowym, odwiedziny w oceanarium lub kawę w jednej z restauracji. Parque das Nações jest doskonałym miejscem do uprawiania sportu i tak jest też i tego ranka: Portugalczycy licznie biegają lub jeżdżą na rowerze nad brzegiem Tagu. Wyróżniam się trochę z moim plecakiem i w traperach. Czuję dreszczyk emocji. Czeka mnie nieznane. Mijam kukające na mnie szklane wieżowce i przechodzę pod mostem Vasco da Gama.

Zaraz jednak rozumiem, że będzie to inny rodzaj wędrówki niż ten na Camino Francés do Santiago de Compostela. Mimochodem porównuję tamten czas z tym. Jest październik a nie czerwiec jak wtedy: już się chmurzy. Nie spotykam pielgrzymów i do tego jeszcze oznaczenia są byle jakie. Już na samym początku gubię się i szukam strzałek. Dobrze, że znam portugalski i Portugalczycy są bardzo pomocni. Jakby tego było mało wcale nie jest dookoła mnie ładnie. Gdzie jest moja piękna Portugalia? Asfalt, opuszczone budynki, szarość mostów, przytłaczające kominy fabryk. Niekoniecznie urokliwa strefa przemysłowa zamienia się w równie brzydką prowincję. Idę jakimiś bocznymi  chaszczami. Gryzą mnie muchy i komary. Może wiosną jest tu bardziej malowniczo? O! A tutaj wałęsa się samotny koń, mam wrażenie, że przy cygańskim obozowisku. Nie spotkałam wciąż żadnego pielgrzyma i dzisiaj nie spotkam. Dopada mnie smutek i jest mi nieswojo.

No i stało się. Leje deszcz, który będzie lał już całe popołudnie. Co chwilę składam i rozkładam pelerynę, plączę się w niej. Jestem obolała i przemęczona. Wędruję ponad 8h właściwie w milczeniu, nie licząc krótkiej wymiany zdań w sklepie i w kafejce oraz z ludźmi, których pytam o drogę. A obok mnie wyłania się co jakiś czas Tag.

Ląduję w hostelu za 30 euro. Jest mi to nie w smak, bo będąc pielgrzymem, chcę skromności i oderwania się od luksusów. Buty są jednak przemoczone, kark boli od dźwigania plecaka. Dalej nie mam siły iść. Proszę o pojedynczy pokój. Trzeba jeszcze znaleźć sklep, bo głód daje się we znaki. Nie odpowiadam na wiadomości na telefonie za wyjątkiem tych najważniejszych. Telefon nie istnieje w tych dniach, jedynie okazjonalnie. Czuję, że dzisiejsze odcięcie się od świata ma głębszy sens, chociaż cierpię fizycznie i kotłują się we mnie ciężkie myśli. Ciepły prysznic i świeża pościel polepszają mi nastrój. Tyle padało, że nawet nie robiłam dzisiaj zdjęć. Kołdra na uszy i bardzo szybko zasypiam, jeszcze za dnia. Jest mi źle, ale wiem, że nie zrezygnuję, że to osamotnienie jest też potrzebnym doświadczeniem. Jak w życiu – samotność i ból to też droga.

Dzień 2, 06.10.2015, Vila Franca de Xira – Azambuja, 19km

Frunę. Wstałam wcześnie i w Vila Franca de Xira przywitało mnie podeszczowe słońce kładące swe promienie nad Tagiem. W ciszy na placu podziwiałam łódeczki przycumowane do brzegu i przyglądałam się rozlewającemu się światłu nad wodą i mostem. Zaczęłam dzień od doceniania, od modlitwy, dobrych myśli, wdzięczności za dar życia.

Droga zaczęła być asfaltowa. Nie boję się już samochodów. Pierwszego dnia każdy mijający mnie pojazd napawał mnie lękiem. Wiem, że było to spowodowane wypadkiem Sandy, którą potrącił tragicznie motor. Tego dnia nie poszłam z nią na nasz zwyczajowy poranny spacer nad ocean. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Gdybym akurat wtedy z nią była, ostrzegłabym ją i nie weszłaby wprost pod koła beznadziejnie rozpędzonej maszyny. Stało się jednak inaczej.

Idę i śpiewam. Bawi mnie, że nikt nie rozumie co śpiewam i mogę krzyczeć na całego nawet sama nie znając piosenki, którą próbuję intonować. Do tego wiem, że jestem muzycznym beztalenciem, a tutaj na drodze mogę sobie pozwolić na totalną kompromitację. Jakie to wyzwalające!

W Vale da Rainha coś mnie tknęło i zapragnęłam wejść do kościółka na wzgórzu. Nie należał on co prawda do trasy do Fatimy, ale intuicja kazała mi tam zajrzeć. Liczyłam się od razu z tym, że będzie zamknięty tak jak większość kościółków po drodze. Rzeczywiście tak było. Znowu zbierało się na deszcz. Zaczepiłam jedyną napotkaną w wiosce staruszkę i ku mojemu zaskoczeniu, zorganizowała klucze! Już sowicie lało, więc rozłożyła parasol, a ja wzięłam ją pod ramię. Tak wkroczyłyśmy trochę uroczyście do kościoła. Kobieta była krucha, w czerni, niska jak większość Portugalczyków. Okazało się, że ma 84 lata. Do Fatimy poszła pierwszy raz, gdy miała 38 lat. Poczułam się wzruszona. Co ja tutaj robię w tym malutkim kościele pełnym azulejos ze staruszką opowiadającą mi swoje wspomnienia przy akompaniamencie deszczu bijącego o dach? Uklękłam, a potem ona powiedziała mi coś, co potrzebowałam usłyszeć i co zapadło mi na zawsze w pamięć. W życiu potrzebujemy: CZASU, WIARY I ODWAGI. Znalazłam odpowiedź na kilka pytań, z którymi idę i oszołomiło mnie to, że nagle wiem, co powinnam zrobić.

W Azambuja śpimy u bombeiros (strażaków). Piszę „śpimy”, bo tak! Nareszcie są jacyś pielgrzymi i mam przeczucie, że napotkany Marco będzie mi towarzyszył aż do Fatimy. Ten włoski to jest jednak mi gdzieś pisany. Zaskakujące, że w Lizbonie moimi najlepszymi znajomymi są w dużej mierze Włosi i tutaj też komunikacja jest oparta na włoskim. Mimo to jest nas w schronisku niewiele.

Marco w swojej książce „ Sulla Via delle Stelle” opisuje bardziej szczegółowo nasze pierwsze spotkanie i spotkanie z innymi pielgrzymami. Szczególnie z Marie, Francuzką, która do Santiago chce wejść w swoje 50t-e urodziny. Podobno ja i Marco zaczęliśmy rozmowę, ponieważ zapytałam o flagę, którą miał przyczepioną do plecaka. Była to flaga św. Marka, symbolu Wenecji, ale przede wszystkim pokoju. Marco dumnie będzie ją niósł aż do Santiago. Gdy przyszłam pozostali pielgrzymi już zorganizowali klucz do noclegowni udostępnianej przez strażaków. Marco czuł ulgę, że może z kimś rozmawiać w swoim ojczystym języku. Także i jego zmęczył bardzo pierwszy odcinek i nawet zaczął rozważać porzucenie pielgrzymki, mimo, że rok wcześniej przeszedł całe Camino Francés w Hiszpanii. Rozbawił mnie fragment, w którym dziwi się, że nie może zidentyfikować  mojego wieku. Opisuje nasz spacer po miasteczku, białe domy z okiennicami obramowanymi żółtą lub niebieską farbą, dzieci bawiące się w ogrodach, odpoczynek na ławce na placu pod kościołem i skromny wieczorny posiłek. Ustaliliśmy, że następnego dnia wyruszymy razem.

 Marco z doczepioną do plecaka flagą św. Marka, symbolem pokoju.
 W tle drzewo korkowe już obrane z korka. 
 Portugalia jest największym producentem korka na świecie.
Dzień 3, 07.10.2015, Azambuja – Santarém, 30 km

Już wczoraj wieczorem ustaliliśmy z Marco, że dzisiaj wyruszymy razem. Cieszę się, że ktoś będzie mi towarzyszył. Nie zapowiadało się jednak, że z takim entuzjazmem będę teraz pisać, bo w nocy bardzo bolała mnie stopa, która spuchła i w dodatku wyszły mi nader brzydkie pęcherze. Zdziwiło mnie to, bo w poprzednich pieszych wyprawach nigdy nie miałam problemów tego typu.

Mimo to koło 8:00 już byliśmy w drodze.

Z Marco dobrze się idzie. Gdy jedno chce pobyć samo, rozdzielamy się. Podczas tak długiej wędrówki, gdy marsz trwa nawet po 8h i więcej, ważne jest by zgrać się w tempie i w sposobie bycia. Niektórzy jak Marie unikają towarzystwa i niosą z sobą tajemnicę lub nawet składają śluby milczenia na czas pielgrzymowania. Inni pielgrzymi potrzebują balansu między samotnością i kompanią. Są też tacy, którzy dojdą do celu pielgrzymki po długiej imprezowej serii.

Zapraszam Marco do wspólnego dziękowania. Podoba mi się prosty sposób jego wdzięczności. Dziękuje za najbanalniejsze rzeczy na świecie, ale tak naprawdę za to, co najważniejsze: za jedzenie, za drzewa, za niebo, za dar życia…Trasa jest najładniejsza od trzech dni. Mijamy winnice, plantacje, farmy oraz wsie zapomniane przez ludzi i czas.

Niestety noga daje mi się ostro we znaki, kręgosłup jest zbyt obciążony i w miejscowości Valada decydujemy się rozdzielić. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że jesteśmy na kompletnym odludziu. Umówiłam się z Marco w Santarém i mam dotrzeć tam autobusem, ale…, ale… jakim? Nie ma bezpośrednich połączeń. Istnieją tylko dwa autobusy do Cartaxo, gdzie po dwóch godzinach czekania, złapię autobus do docelowego Santarém. Stwierdzam, że zbytnio nie mam wyboru i kładę się na ławce wzbudzając zainteresowanie całej wsi. Jest pusto i cicho. Na słońcu wygrzewają się psy. Niekiedy ktoś przejdzie się po rozgrzanym bruku. Zainteresowanie moją osobą jeszcze bardziej wzrasta, gdy wsiadłam do autobusu i okazuje się, że jestem pierwszym Polakiem, którego pasażerowie widzą w życiu. Kierowca i kilkoro innych Portugalczyków wypytują się o Polskę. Padają nawet pytania o język urzędowy. Kierowca wyskakuje za mną z autobusu, aby gonić następny autobus, bo ja poruszam się trochę okrakiem i mogę nie zdążyć. Autobus zatrzymuje się i tym sposobem nie muszę czekać w Cartaxo.

 To tutaj utknęłam na ławce w drodze do Santarém. 
 Główna ulica w miejscowości Valada.

Teraz wystawiam swoją twarz do słońca w przepięknym hostelu w Santarém, który ma na dachu patio. Rosną tu drzewka granatu i drzewko cytrynowe. Przed chwilą prałam na patio i gdy słońce świeciło mi w plecy, a woda z mydlinami błyszczała, poczułam radość z prostej czynności prania i mącenia wody. To znowu ja, cieszy mnie coś prostego, wracam do siebie! Cudownie!


Santarém Hostel dysponuje na swoim dachu rozkosznym patio.

Santarém robi na mnie bardzo dobre wrażenie. Jak na Portugalię zdaje mi się być tłocznym, dynamicznym i dość dużym miastem. Zaskakuje mnie ilość szykownych butików niczym w Lizbonie, rozłożystych placów oraz kościołów na stosunkowo małej powierzchni. Idziemy razem na mszę o 19:00. Jestem w szoku, bo mimo, że to zwykły dzień tygodnia, kościół jest pełny i do tego śpiewa schola.

Marco opisuje, że tego dnia czuł się lekko zażenowany tym, że nie pamięta jak się modli i dziwił się sam sobie, że może dziękować za tak proste i codzienne rzeczy jak słońce, ludzie, zwierzęta (ciekawe, że każde z nas napisało o tym w swoich notatkach). Pisze o tym jak uczę go podstaw portugalskiego, żeby mógł przetrwać do Santiago (tego w ogóle już nie pamiętam) i jaka jestem uparta, że mimo obolałych stóp, zmieniam buty i próbuję iść dalej (tego też nie pamiętam:)). Po naszej rozłące w Valada panikuje, że znowu będzie sam, ale napotyka portugalską parę – Carlosa i Joanę. Ma bardzo interesujące spostrzeżenie odnośnie Portugalczyków. Nie zauważałam już tego, bo zbyt dużo czasu spędziłam w Portugalii i uciekły mi niektóre pierwsze wrażenia towarzyszące wnikliwej obserwacji zaraz po przyjeździe w zupełnie nowe miejsce. Marco spostrzega, że Portugalczycy mają trochę inną cerę niż my, zdecydowanie oliwkową i w większości gęste, ciemne włosy. Wg niego młoda generacja Portugalczyków jest szczuplejsza i wyższa niż starsi Portugalczycy (z czym się zgadzam). Starsi Portugalczycy kojarzą się z krępymi i niskimi mężczyznami, a dojrzałe i też niskie Portugalki z kobietami o rozbuchanych biodrach. Też go dziwi Santarém, ale z innego powodu. Do tej pory maszerował raczej po obrzeżach i wioskach, z dala od cywilizacji i nagle pojawia się Santarém pełne zgiełku prawdziwego miasta. Szybko odzwyczaił się od hałasu i ruchu ulicznego. Także zauważa bogactwo historyczne miejsca. Wspomina, że w jednym z kościołów – Igreja de Graça znajdują się prochy odkrywcy Brazylii, Perdo Alvaresa Cabrala.

Cdn.! 🙂

Jeżeli podobał Ci się ten wpis i podobnie jak ja kochasz Portugalię:

Dziękuję,

Ania