Życie tak to czasem śmieszne plecie, że nawet „niechcący” przyciągamy rzeczy i zdarzenia, których podświadomie pragniemy. Wybierając się do miejscowości Tiradentes nie miałam zielonego pojęcia o odbywającym się tam międzynarodowym festiwalu sztuk nazywającym się Festival Artes Vertentes. Także moja wyprawa do Tiradentes, która miała być jedynie jednodniowym wyjazdem z Belo Horizonte, staje się przede wszystkim poetycką festiwalową przygodą i podróżą, która otworzyła mnie na nowe literackie tropy. Opowiem Wam, bo myślę, że jest to jedyna tego typu relacja z tego festiwalu w języku polskim i pewnie nieliczna o Tiradentes po polsku w ogóle.
Kilka słów o motywach wyjazdu do Tiradentes i o samej miejscowości. Przybywam tam ze względu na brazylijską historię i moje zainteresowania początkami niepodległościowymi Brazylii. Jest to temat na osobną rozprawę, ale warto wiedzieć, że miejscowość zawdzięcza swoją nazwę bohaterowi narodowemu Brazylijczyków noszącemu przydomek Tiradentes. Malownicza miejscowość położona jest u podnóża wzgórz Serra de São José. Jest ona dobrym miejscem wypadowym na weekend ze stolicy prowincji Minas Gerais – Belo Horizonte. Tiradentes jest trochę europejskie: przyjemne kawiarnie na patio, bezpiecznie można się przechadzać nawet o zmroku, obuwie stuka o bruk, a za rogiem mały bar zaprasza do środka. Wdycha się tu nie do zapomnienia zapach kwiatów! Do tego rankiem budzi Cię rżenie konia, a wśród gąszczu znowu widzisz małpy. W Tiradentes odbywają się też liczne festiwale w tym festiwal, o którym będzie mowa – Festival Artes Vertentes. Poza tym miasto słynie z pięknych drewnianych wyrobów. Zapierało mi dech w piersiach na niektóre drewniane meble i do dzisiaj żałuję, że nie sprowadziłam sobie stamtąd drewnianego podnóżka. Pozostało po tym marzeniu kilka drewnem pachnących zdjęć. Także tym drewnem do powtórnego wykorzystania. 😉
O festiwalu dowiaduję się włócząc się po miasteczku. Trafiamy do Casa da Cultura (coś jak dom kultury, ale w bardziej wyrafinowanej wersji także pod względem architektonicznym), gdzie W., mój tutejszy przewodnik i tapicer z zawodu, ma znajomych i właśnie chce z nimi wypić um cafezinho (wym. kafezinju – kawusię, kaweczkę).
Intrygują mnie wystawione tu fotografie-autoportrety węgierskiego artysty Balazsa Borocza (Balàzs Böröcz). Tak daleko jestem od Europy i znowu tak blisko! Na tyle interesuje mnie wystawa, że w moje ręce trafia festiwalowa ulotka, która zaspokaja moją pierwszą ciekawość.
Więcej zdjęć Węgra znajdziecie tutaj.
Postanawiam pójść na koncert odbywający się w kościele na placu Rósario. Na moje szczęście trafiam na wcześniejszą część programu, czyli czytania dwóch bardzo cenionych i już doświadczonych poetów: Leonardo Fróes i Harryette Mullen. Fróes, już leciwy, ale bardzo rześki, rozsiada się z książką pod drzewem i jest na wyciągnięcie ręki, właściwie to po czytaniu ma się ochotę go zagadnąć i zapytać czy nie napiłby się kawy. Od razu pojmuję formułę festiwalu. Jest nas niewiele na placu, stanowimy właściwie jedną grupę siedzącą w półokręgu, bez specjalnego spacjalnego podziału. Nie ma – poeta na scenie, my – pod nią. Wygląda to tak jakby Fróes przypadkiem znalazł się pod drzewem, rozłożył sobie stoliczek, zasiadł na krześle i zaczął czytać. Nie ma też pompatycznej mowy na temat jego osiągnięć! A można by wiele powiedzieć! Brazylijczyk urodzony w 1941 jest przede wszystkim tłumaczem, choć realizuje się też doskonale jako poeta, dziennikarz, krytyk literacki i przyrodnik! Swojego czasu mieszkał w Nowym Jorku. Tłumaczył na portugalski dzieła m.in Faulknera, Lawrence i Eliota. Oczywiście tego wszystkiego dowiaduję się później, gdy zaczynam zgłębiać temat. Na blogu wywiad z poetą możecie przeczytać tutaj. Tu z kolei znajdziecie jego wiersze przetłumaczone przeze mnie. Tymczasem grzecznie słucham i obserwuję publikę na placu, która też zdaje się być międzynarodowa. Zaraz potem zaznajamiam się z poezją Harryette Mullen. Już z wyglądu czuć siłę tej kobiety zintensyfikowaną przez krztynę ironii w jej wypowiedziach i tekstach oraz kolorowy ubiór. Polscy poeci kojarzą mi się raczej z mało oryginalną, ale równie głęboką jak ich poezja, czernią. 🙂 Urodzona w USA jest uznawana za jedną z najważniejszych amerykańskich czynnych poetek. Mullen w swoim czasie była pod wpływem społecznych, politycznych i kulturowych ruchów: afroamarykańskich, meksykańsko-amerykańskich, feministycznych. Zdobyła mnóstwo ważnych amerykańskich nagród i obecnie m.in uczy kreatywnego pisania na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Zgromadzeni Brazylijczycy mogli wysłuchać jej poezji także w ich ojczystym języku. Najbardziej urzekło mnie jej poczucie humoru obecne w jednym z przeczytanych tekstów. Nareszcie ktoś z dystansem do świata!
W dalszej części programu koncert w kościele i Strauss w repertuarze. Pierwszy raz jestem na koncercie muzyki klasycznej w Brazylii. Atmosfera jest dosyć swobodna, artyści szykują się. Moje jednak myśli nie będą krążyć wokół muzyki podczas tego wydarzenia. Przede mną siedzi barczysty mężczyzna, który rozmawia w języku angielskim z ludźmi obok. I nagle słyszę, że on jest z Ukrainy. Nie mogę wytrzymać, żeby się nie odezwać i wręcz krzyczę ze zdziwienia, że jestem z Polski. Trudno mnie nie usłyszeć, więc rozpoczynam rozmowę po polsku (sic!) z Andrijem Lubką (sic!). Moja reakcja może śmieszna i ileż nad wyrost w innym kontekście tutaj jest, uważam, jak najbardziej stosowna. Jak to wytłumaczyć, że jestem dosłownie na drugim końcu świata i w tak małej miejscowości jak Tiradentes raczej rzadko odwiedzanej przez Europejczyków (, bo Brazylia na wypady europejskie to głównie Rio i plaże, ewentualnie nieujarzmiona Amazonia) i rozmawiam po polsku z Andrijem Lubką! Rozmawiamy teraz krótko, koncert zaraz się zacznie. Jestem zbyt oszołomiona i chyba taka oszałamiająca energia ze mnie emanuje i po koncercie, ponieważ już w krużgankach kościoła prezenterka telewizyjna prosi mnie o wywiad dla lokalnej telewizji z Minas Gerais. Nigdy nie widziałam tego wywiadu, jedyne co, to wiem, że miał być nadawany na TV Campos de Minas o 21:30 następnego dnia. Mówię o tym, że jestem z Europy, że z Polski, że jestem tutaj, bo lubię brazylijską historię, że przypadkowo znalazłam się na festiwalu Artes Vertentes, ale że jest wysokiej jakości i zaskakuje pomysłem i poziomem. Odpowiedzi są zadawalające, więc następuje cieńcie kamery i reporterka biegnie już do kogoś innego. Rozmawiam znowu z Andrijem, gdyż wszyscy gromadzą się na placu, a nas zbliża ciekawość dlaczego tu jesteśmy oraz ten sam język. Ja raczej się domyślam czemu Andrij tu przyjechał. Jest poetą, prozaikiem, tłumaczem, głosem młodego pokolenia Ukraińców. Niezwykle zdolny, wielokrotnie nagradzany i tłumaczony także w Polsce znalazł się w Tiradentes, by opowiedzieć Brazylijczykom trochę o wydarzeniach na Ukrainie i przede wszystkim zapoznać ich ze swoją poezją, która naprawdę przemawia!
Dopiero o 20stej jest następne wydarzenie i przyjmuję zaproszenie Andrija, by udać się na obiadokolację do domu, gdzie przebywają wszyscy artyści. Po drodze rozmawiamy o książkach, ale nie tylko. Jest i Wrocław i kawiarnia Mleczarnia, jest i wędkarstwo i rozważania nad słowem „Włosi”, życie w Warszawie i życie na Ukrainie, mijane kościółki nazywane przez Andrija cerkiewkami. Jedno mnie bardzo uderzyło, bo jednak jestem już w Brazylii chwilę, mianowicie nasze bardzo europejskie, a właściwie wschodnioeuropejskie przywitanie, czyli wyciągnięta ręka. Pomyślałam, że już o tym zapomniałam jak to jest w kraju, że odczułam dystans stąd jak do Europy, bo przecież w Brazylii każdy każdego wyściska i wycałuje (może krępujące, ale Brazylijczycy tak mają) i zrozumiałam, że jesteśmy z tego samego kręgu kulturowego. Rozmawiamy i trafiamy do domu artystów, który jest naprawdę domem, bo pachnie tu drewnem, bo na środku stoi olbrzymi stół, bo zaraz będzie wspólny posiłek. Śmiech rozbrzmiewa i toczą się rozmowy. Wiem, że znalazłam się za kulisami festiwalu. Andrij wspomina coś o bigosie, rozbawia mnie to. Jesteśmy teraz w tak zupełnie innym kontekście! Nie czuję się jakbym była wśród bohemy artystycznej, chociaż rzeczywiście wiele jest o muzyce i literaturze i właśnie muzycy wchodzą do domu z instrumentami. Tworzą się pary ze względu na język. Paula Abramo, meksykańska tłumaczka i poeta, rozmawia z Eduardo Escoffetem, katalońskim poetą. Paula będzie miała swoje czytanie jutro. Andrij przedstawia mnie Ricardowi Domeneckowi, brazylijskiemu poecie i tłumaczowi zamieszkałemu na stałe w Berlinie. Dowiaduję się jak się poznali z Andrijem. Rozmawiamy też o polskiej poezji i Ricardo przyznaje, że jak do tej pory poety polskiego pochodzenia na festiwalu nie było (rok 2014). O głosach najmłodszego pokolenia w poezji polskiej nie wie nic, ale Herberta i Różewicza bezbłędnie umiejscawia na mapie. Cieszę się. To chociaż tyle. Wręcza mi festiwalową antologię. Może kiedyś coś przetłumaczysz?
I dzisiaj Wam o tym piszę i może coś przetłumaczę?
Tak właśnie rzeczy się mają w kosmosie: nigdy się nie wie…nunca se sabe… 🙂
Jeżeli podobał Ci się ten wpis, to zapraszam po więcej na:
Lub do sklepu, jeżeli interesują Cię materiały do nauki portugalskiego:
Beijos e até já!
Ania
Funkcja trackback/Funkcja pingback