Ten wpis jest kontynuacją artykułu o pieszej pielgrzymce z Lizbony do Fatimy popularnie znanej jako Caminho do Tejo odbytej przeze mnie w październiku 2015. Jeżeli chcesz poznać relacje z pierwszych dni mojej wędrówki i szczegóły na temat przygotowań i motywów do podjęcia się takiej wyprawy, zapraszam Cię bardzo tutaj. Tymczasem wracamy na szlak!

Dzień 4, 8.10.2015, Santarém – Arneiro das Milhariças, 21,5km

Poranne światło odbijające się na fasadach z azulejos.
Santarém, w drodze do Portas do Sol.

Dzień cudów. Począwszy od faktu, że tu doszłam, bo z nieba lał się niemożebny upał. Jednak wszystko po kolei.

O 6:45 już jesteśmy na nogach. Decydujemy się zboczyć z trasy, by zobaczyć świt z Portas do Sol,   wzgórza zawieszonego nad Tagiem, skąd roztacza się fantastyczny widok na dolinę. Rankiem słońce wschodzi dokładnie w obrębie średniowiecznej bramy, która prowadziła do miasta. Jestem zachwycona refleksami słońca na murach domów, odbijającymi się na fasadach ozdobionych azulejos i w oknach. Niestety Portas do Sol tak wcześnie są zamknięte. Mimo to znajdujemy przejście, które daje nam chociaż namiastkę tego, co zobaczylibyśmy z punktu widokowego. Jesteśmy zauroczeni. Przed nami błyszczy w porannej mgle Tag, promienie słoneczne tańczą w dolinie i prześwitach drzew. Wtedy na ziemi widzę portfel z kartami płatniczymi i decydujemy się znaleźć komisariat, by zwrócić ukradzioną własność. Na szczęście spotykamy policjanta, któremu wyjaśniam co zaszło. Poczułam się rewelacyjnie z myślą, że już z samego ranka komuś pomogłam.

Jest wczesny ranek, a już jest bardzo ciepło. Mijamy przedmieścia Santarém: obielone domy, z których wyłaniają się koty lub psy (Portugalczycy uwielbiają zwierzęta), palmy w ogrodach, kwitnące wciąż o tej porze roku kwiaty. Poznaję Carlosa i Joanę, o których wczoraj opowiadał mi Marco. Proponują nam skrót przez pola, ale trochę jesteśmy zmieszani tą propozycją, bo wolimy oznakowaną trasę. Carlos i Joana twierdzą, że najbliższy odcinek wiedzie przez bardzo uczęszczaną asfaltową drogę szybkiego ruchu i szybciej dojdzie się do Minde zbaczając z caminho. Może są zaprawieni w bojach, bo dla Portugalczyka pójście do Fatimy to niekoniecznie wędrówka Caminho do Tejo. Raczej oznacza to po prostu wyruszenie z miejsca zamieszkania i dojście do fatimskiego sanktuarium, więc może znają wiele alternatywnych tras. Wymieniamy się na wszelki wypadek numerami telefonów. Gratulują mi portugalskiego i każda para rusza w swoją stronę.

Carlos i Joana mieli rację. Idziemy brzydką, zaśmieconą i ruchliwą trasą. Droga wiedzie nieustannie w górę i w dół. Stwierdzamy, że przewodnik Marco jest do niczego. Zdaje się, że osoba, która go pisała nigdy nie wędrowała tym szlakiem. Mamy wrażenie, że robimy znacznie więcej kilometrów niż napisane. Na szczęście wkrótce asfaltowa droga się kończy i ponownie jesteśmy na prowincji. Ziemia jest sucha, roślinność w związku z tym jakby zmatowiała. Widzimy dużo pól papryczek i gajów oliwnych. Gdzieniegdzie straszą stare młyny samotnie strzegące okolicy. Dobrze jest mieć z kim porozmawiać. Kończy nam się woda, a słońce grzeje jak szalone.


Papryczkowe pola.

Nagle na zupełnym odludziu dostrzegamy drewnianą chatkę całą oflagowaną, a w niej staruszka, który jakby na nas czekał. Okazuje się, że starszy pan siedzi tutaj całymi dniami i pozdrawia pielgrzymów. Robi sobie z nimi zdjęcia, a potem wkleja do swojego albumu na pamiątkę. Z dumą podbija nam credencial osobistą pieczątką. Ma też własny pielgrzymi rejestr. Uznaję, że jest trochę natrętny swoją gadatliwością, ale zapewne wynika to po części z samotności. Zatem jesteśmy zobligowani do przejrzenia statystyk. Ku zdumieniu Marco najwięcej na szlaku jest Włochów, potem Portugalczyków i na trzecim miejscu… Polaków! Widzimy w rejestrze podpis Marie. Staruszek twierdzi, że była tutaj pół godziny przed nami. Liczymy, że uda nam się ją dogonić.

Niestety przeze mnie zwalniamy tempo. Stopa znowu daje się we znaki, wykańcza mnie upał, brakuje nam wody. Padam na chwilę w cieniu drzewa, by odpocząć. Wiem, że Marco beze mnie szedłby znacznie szybciej i wiem też że jest tego świadomy. Mimo to nie zostawia mnie. Zamiast tego decydujemy się na przerwę na krótki posiłek w najbliższej miejscowości. Jesteśmy wygłodzeni i zatrzymujemy się w Casais de Vale Flores. Kolejna wioska z dala od cywilizacji. Jest w pejzażu coś idylicznego. Krajobraz wynagradza zmęczenie.


Z dala od cywilizacji.

Późnym popołudniem docieramy do Arneiro das Milhariças i tu zamierzamy spać. No dobrze, że mamy taki plan, ale ta miejscowość dysponuje tylko jednym hotelem typu B&B z basenem, wi-fi, telewizorem w pokoju i innymi wygodami. Jedyne 25 euro za noc u Kuzyna Bazyla (Primo Basilio), bo tak się nazywa hostel. Nie pasuje on w ogóle do reszty miasteczka, którego topografię wyznacza kościółek, sklepik, restauracja i trochę domów. Jesteśmy pielgrzymami, nie chcemy luksusów. Z drugiej strony do następnej miejscowości jest 10 km, a znając dane z przewodnika Marco, może się okazać, że tych kilometrów jest więcej. Niedługo będzie ciemno, przecież to październik. Błąkamy się po tej mieścinie, gdzie nie ma gdzie się błąkać. W końcu pojawia się pan pod sklepem i pytam go żenującym portugalskim, bo już mi trudno nawet myśleć od upału, zmęczenia i głodu czy tutaj gdzieś można spać poza Kuzynem Bazyla. Widzi chyba naszą desperację, bo organizuje dla nas klucz do salki przykościelnej. Jesteśmy tacy szczęśliwi! Od razu wracają nam siły na widok dwóch łóżek i prysznica. Za godzinę będzie ciepła woda! Hura! Jest nawet ręcznik i mydło. Po chwili zjawia się jakaś pani i przynosi nam stół. Mówię jej, że gdybym nie była brudna, to uściskałabym ją. Pan pokazuje mi gdzie rano mam zostawić klucz. Ludzie są wspaniali!

Nasz dzisiejszy "hotel".:)

Po kąpieli udajemy się do restauracji zaraz obok kościoła. Pierwsze posiłki serwują o 19nastej. W restauracji są sami mężczyźni. Już to wcześniej zauważyłam, że na portugalskich wioskach i w małych miejscowościach w kawiarniach i restauracjach nie ma kobiet i dzieci. Dziś wieczorem też tak będzie. Lizbona to jednak metropolia, chociaż i tam kobieta, która siedzi sama w kawiarni wzbudza zainteresowanie. W takich momentach tęsknię za Hiszpanią.

W oczekiwaniu na godzinę 19nastą siedzimy na schodkach kościoła i piszemy w naszych dziennikach. Pojawia się Marie, którą głód zwabił w okolice restauracji. Śpi u Kuzyna Bazyla z czego też średnio jest zadowolona, ale miała mniej szczęścia niż my i zmęczył ją upał, dlatego zdecydowała się tam spać. Tymczasem dzwonimy do Carlosa i Joany. U nich wszystko okay, dotarli dzisiaj do Minde! Jesteśmy pod wrażeniem. Na kolację udajemy się z Marie. Jemy przepysznie za 7 euro wraz z deserem i kawą, piciem, dwudaniowym obiadem… Marie trochę się przed nami otwiera ze swoją intencją wędrowania do Santiago. Od czterech lat co roku pielgrzymuje do Santiago zawsze innym szlakiem, by podziękować Bogu. Do tej pory przebyła Camino de Rio de la Plata, Camino del Norte, Camino Francés i teraz chce pokonać Camino Portugués do Santiago (Caminho do Tejo może być fragmentem Camino do Portugues do Santiago). Pięć lat temu uległa wypadkowi. Miesiącami była uziemiona w łóżku, straciła w wypadku bliskich. Mówi, że dzięki Bogu przetrwała koszmar tamtych dni. Widać, że nie chce o tym mówić. Szanujemy to. Od początku zauważyłam, że Marie raczej stroni od towarzystwa i spędza dużo czasu w samotności. Mimo to, jutro postanawiamy wyruszyć w trójkę. Zamierzamy wstać wcześnie, by uniknąć upału. O 21 już śpimy, ale przez przypadek na naszą salkę wkraczają rozkrzyczane kobiety. Orientują, że ktoś tutaj śpi i w panice myślą, że jesteśmy złodziejami. Jedna z nich domyśla się, że pielgrzymami zajęli im salkę i pośpiesznie się wycofują. Śpię snem kamiennym aż do rana.


Marie, Marco i ja po wspólnej kolacji. 
Ceratowo-papierowy obrus, ale w tle szlachetne azulejos.
Dzień 5, 9.10.2015, Arneiro das Milhariças – Minde, 20km

Rozpiera mnie radosna wolność włóczęgi. Jedzenie kolacji na ławce wśród kotów, spanie u strażaków, przyglądanie się portugalskim staruszkom przy zbiorach oliwek, donkiszotowskie młyny porozrzucane na wzgórzach… I już jutro Fatima!

Wstaliśmy dzisiaj wcześnie, by uniknąć upału. Do ostatniego momentu przedłużaliśmy wyjście ze śpiworów i przestawialiśmy nasze budziki na drzemkę. Marco czuł się fatalnie niewyspany. Co godzinę budziło go bicie dzwonów z wieży kościelnej. Marie przyszła na miejsce zbiórki punktualnie o 7:30. Zachwycił mnie świt na wzgórzach i delikatna poświata niewinnego jeszcze światła dziennego na kamiennym krzyżu przed kościołem. Wyruszyliśmy w połowicznej ciemności zostawiając w skrzyneczce klucz, kilka euro i list z podziękowaniem.

Wędrujemy dolinami. Ranki są naprawdę chłodne, ale rozgrzewamy się marszem. Mijamy opuszczone młyny oraz bezpańskie psy napawające mnie zgrozą (jak dobrze, że mam kompanów pielgrzymki, bo panicznie boję się psów, a co dopiero takich zdziczałych na wzgórzach). Napotykamy staruszków zbierających oliwki. Do zbiorów używają długich kijów, którymi ,niekiedy z drabiny, strząsają oliwki na rozłożone na ziemi siatki. Staruszkowie urodzili się we Francji jako pierwsze pokolenie portugalskich imigrantów. Marie wdaje się więc z nimi w swobodną pogawędkę po francusku. Wielu Portugalczyków w latach 1964-74 wyemigrowało do Francji ze względu na wojnę z Mozambikiem, dyktaturę Salazara i obrzydliwą biedę.


Urzekające młyny...

...wszechobecne azulejos...

... zbieracze oliwek.

W Villa de Amiais de Baixo rozdzielamy się. Marie obawia się, że nie da rady wędrować podczas upału, więc chce jak najszybciej dotrzeć do Minde. Z kolei ja i Marco desperacko pragniemy napić się kawy. Na tyle jesteśmy oddani sprawie, że decydujemy się zboczyć z trasy, co okazuje się błędem. Idziemy długo, za długo w poszukiwaniu kafejki. W końcu znajdujemy upragnione miejsce i rozkoszujemy się porannym śniadaniem na słodko. Kawa w Portugalii jest przepyszna i do tego tania, zwłaszcza na prowincji. Ta, którą pijemy kosztuje 0,60 centów. Ponownie jestem jedyną kobietą w kafejko-barze.

Robi się górzyściej i jeszcze piękniej. Zaraz zaczniemy się wspinać. Czas na małą przerwę – trzeba coś zjeść i uzupełnić zapas wody. To dla mnie niewątpliwie jeden z najbardziej malowniczych odcinków Caminho do Tejo. Skały pokryte są niską, ciemnozieloną roślinnością. Gdzieniegdzie nieśmiało pęcznieją kwiaty. A my? My uparcie pniemy się coraz wyżej. Zaraz zaniemówię z zachwytu. Ze szczytu zobaczymy Minde. Nim to jednak się stanie decyduję się opowiedzieć Marco czemu jestem na Caminho i nagrywam filmik dla Sandy. Wierzę, że mój głos pomoże jej się wybudzić ze śpiączki. Marco jest poruszony jej nieszczęściem.

Patrzę na góry i rozpiera mnie szczęście. Jest tak sycąco zielono-błękitnie, powietrze jest przejrzyste i otula nas skalna cisza! Wielka jest moja wdzięczność, że mogę przeżyć takie doświadczenie. I już pod nami Minde. Zaczynamy schodzić, a właściwie zbiegać, bo jesteśmy nasyceni pięknem i widzimy dzisiejszy cel naszej wędrówki. Coraz więcej jest oznaczeń do Fatimy na szlaku. Nie mogę uwierzyć, że może brakuje nam 20km do sanktuarium, że to już tak blisko!

 

Na przedmieściach miasta pytamy o noclegi. Napotkany Portugalczyk sugeruje nam, że najlepiej i najtaniej będzie spać u strażaków. Zgadzamy się na jego propozycję podwiezienia nas do straży pożarnej. To dobry wybór, bo nawet autem wielokrotnie kluczymy, a straż okazuje się mieć swoją siedzibę po drugiej stronie Minde. Tutaj mamy do dyspozycji olbrzymią salę, taką trochę remizową i stos materacy. Prysznice w bocznej części budynku są mało komfortowe, żadnej intymności. Na szczęście jestem sama i nie muszę przed nikim obcym paradować nago. Bawi mnie trochę, że kąpię się wśród strażackich kostiumów, plastykowych odblaskowych hełmów oraz gumowych węży… Woda ciepła, a to już duży wyznacznik pielgrzymiego luksusu. Po umyciu decydujemy się wyruszyć w miasto.


Straż pożarna w Minde, nasza dzisiejsza baza noclegowa.
Moje pranie suszy się w słońcu.

Idziemy przez przypadek na mszę i tutaj sytuacja zabawna. Po pierwsze w kościele jedynym mężczyzną jest Marco, czyli inaczej niż to było wczoraj w restauracji. Widać, że mu nieswojo wśród starszych dam o siwych kokach. Po drugie zaraz po mszy kobiety podchodzą do mnie i zaczynają się wypytywać czy potrzebuję pomocy, czy chcę porozmawiać z księdzem i czy mam jakieś problemy. Nie są chyba przyzwyczajone do widoku modlących się młodych osób, zwłaszcza, że jeszcze zostałam po mszy popodziwiać barokowy wystrój. Kościół miał w sobie aurę portugalskiej jesieni: w promykach słońca na dziedzińcu przemykał niejeden lekko podsuszony liść. W środku więc było bardzo złociście od późno popołudniowego światła. Oczywiście trudno mi było tym kobietom wytłumaczyć, że modlę się różańcem z radości, a zostaję po mszy, bo nie mogę się oprzeć wystrojowi świątyni. Po mszy udajemy się na kolację na … ławce. Marco dzieli się swoją puszką sardynek z kotami, które od razu nas wyczuły, a właściwie nasze jedzenie i zaglądają nam do „talerzy”. Po powrocie do strażaków okazuje się, że w naszej kwaterze ktoś śpi i dramatycznie chrapie na stosie materacy. Jestem przerażona. Bezdomny? Pijaczyna? Marco zostaje wysłany na zwiady. Nie, to raczej strażak, który drzemie na służbie. Także i my udajemy się spać. Jutro Fatima!


Kierunek Fatima!
Dzień 6, 10.10.2015, Minde – Fatima, 17,5 km

Rzeczywiście pan drzemiący na materacach okazał się być strażakiem, który zerwał się w nocy na dźwięk alarmu. Trochę głupio, że tak go na początku źle oceniłam.

Pakujemy nasz dobytek i wyruszamy. Nie możemy znaleźć wyjścia z budynku i lądujemy w coraz ciekawszych pomieszczeniach. Na szczęście jakiś strażak otwiera garaż i tędy się przesmykujemy.  Niebo pochmurne, gdy Minde śpi. Natrafiamy na grupkę jednodniowych pielgrzymów. Są tacy czyści w porównaniu z nami. Widać po butach, ubiorze i ekwipunku, że dzisiaj wyruszają.

Zaczyna lać, ale na początku nasze morale są wysokie. Rozkładamy poncha i dziarsko idziemy przez lasy i doliny (dosłownie). Nie ma właściwie zabudowań, czasem pojedynczy dom. Wokół tylko las eukaliptusowo – sosonowy. Już po godzinie marszu w deszczu czujemy trud wędrówki. Niestety nie zanosi się na to, żeby przestało padać. Nie możemy się nigdzie schować, żeby chociaż na chwilę ukryć się przed deszczem lub coś zjeść. Wszystko co mamy zaczyna być mokre. Przystajemy czasami pod gałęziami o gęstszym igliwiu, żeby choć na chwilę na stojąco odpocząć. Nic to jednak nie daje, coraz większe jest nasze zmęczenie i zniechęcenie. Leje nieustannie. Próbujemy sobie dodać animuszu poprzez śpiew. Wyciągam też różaniec. Potem w książce Marco przeczytam, że to go skłoni do kupienia różańca w Fatimie, chociaż średnio umie się na nim modlić. Czas mi po prostu płynie szybciej i nie koncentruję się tak bardzo na wysiłku. Dodaje mi to też siły, by iść. W końcu pierwsze znaki zawiadamiające, że Fatima tuż, tuż.

Wchodzimy do Fatimy, ale o dziwo, nie biegniemy od razu na plac, gdzie jest sanktuarium. Z jednej strony chcemy przedłużyć ten moment wejścia, początku i końca. Z drugiej potrzebujemy się ogrzać i usiąść po ponad czterogodzinnym marszu bez przerwy i to w deszczu. Pijemy kawę i zamawiamy ciasteczka. Jakie pyszne i jak tu ciepło! Wzbudzamy chyba litość, bo właścicielka chce nam koniecznie coś dać. Dostajemy po długopisie. To miły gest. Mnie długopis się już na szlaku nie przyda, ale Marcowi wypisał się właśnie wczoraj i będzie mógł kontynuować bez problemu pisanie dziennika. Moje stopy są rozmięknięte i widzę na nich bąble. Marzę o ciepłym prysznicu, który rozgrzeje mi ciało. Nie rozczulamy się jednak. Wciąż w deszczu ruszamy do sanktuarium.

Trudno opisać emocje, które nam towarzyszą. Tym bardziej, że niespodziewanie dla mnie wchodzimy na plac od strony pomnika Jana Pawła II, który tak przecież kochał Matkę Boską Fatimską. Mam wrażenie jakby Papież mnie pozdrawiał i witał. Jesteśmy radośni, zapominamy o utrudzeniu ostatniego etapu. Tłumaczę Marco, że kula, która trafiła Papieża Polaka jest w kaplicy na zewnątrz zaraz obok nas. Nim jednak tam pójdziemy zwyczajnie się cieszymy. Nagrywam rozemocjonowana filmik dla Sandy, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, z gulą w gardle z przejęcia obserwujemy ludzi, którzy na klęczkach idą z różańcem w ręku wokół placu. Wstają cali mokrzy i brudni. Idziemy do kaplicy. Widzę, że ktoś wskazuje na nas palcem. Domyślam się o co chodzi. Większość pielgrzymów dzisiaj tutaj przyjechała, my przyszliśmy i wyróżniamy się z tłumu z naszymi plecakami i przemoczonym ubraniem. Ludzie w kaplicy są z całego świata. Widzę, że Marco jest bardzo wzruszony, nie chcę mu odbierać tego momentu. Klęczymy, gdy nagle ktoś mnie delikatnie muska po plecach. To Joana! Bardzo się cieszę na jej widok. Każdemu z nas coś szepcze do ucha. Potem z publikacji Marco dowiem się, że powiedziała nam mniej więcej to samo: „Niech Matka Boska Fatimska cię strzeże.” Dla Marco okażą się to bardzo znaczące słowa. Tymczasem ja myślę o moich intencjach i o tym jak inaczej jest przyjść tutaj dzisiaj. W Fatimie byłam już raz autokarowo z rozkrzyczanym tłumem studentów. Owszem, zobaczyliśmy sanktuarium, byliśmy w tych wszystkich ważnych miejscach co dzisiaj, ale nie miało to nic z wymiaru duchowego. Nawet z perspektywy zdał mi się ten przyjazd smutny: kramy z tanimi bibelotami dla pielgrzymów, brak skupienia, przypadkowość tej wizyty, gdyż byliśmy tylko przejazdem. Dzisiaj co innego widzę i doświadczam.

Żałośnie mokrzy, ale szczęśliwi. Fatima!

P.S. Po prysznicu, obiedzie oraz mszy przyszła pora rozstania. Deszcz nie przestawał padać. Wracam autobusem do Lizbony. Marco na dalszą pielgrzymkę zakupił różaniec. W Lizbonie drażni mnie hałas i ilość ludzi w metrze. Doznaję szoku jakbym wróciła z innego świata. Z Marco spotkam się jeszcze w Padwie w 2016 roku. Tego samego roku w listopadzie zaskoczy mnie swoją książką „Sulla Via delle Stelle. Pensieri e Parole sul Cammino Portoghese”. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt i wiem, że bardzo się cieszy na te dwa blogowe wpisy.

Kochani, a teraz pora na Was, na Wasz pielgrzymi szlak, więc z góry życzę Wam BOM CAMINHO!

Jeśli mogę też Wam jakoś pomóc/doradzić w pielgrzymiej kwestii – piszcie!:)

Tymczasem mam nadzieję, że widzimy się na:

Até à próxima,

Ania